wtorek, 15 lipca 2014

Muzeum Miasta Gdyni

Ten weekend ze względów rodzinnych był bardzo stacjonarny, co nie znaczy, że spokojny i pobawiony atrakcji. Co prawda kunie marzyło się wybyć pod Grunwald, ale cóż - siła wyższa. Zresztą może i dobrze - kuna widziała na jednym z portali społecznościowych relację z niewątpliwej atrakcji, czyli pojawienia się Dody Elektrody wśród rycerstwa i jakoś przestała żałować, że kolejny raz Grunwald jej przeszedł koło nosa. Cóż mimo upływu czasu nic się nie zmienia - kiedyś hucznie promował się na polu bitwy Andrzej Lepper, obecnie zaś jedyna prawdziwa królowa szturmowała pole bitwy. Ok, przynajmniej media mają o czym szumieć.

My za to testera wyposażyliśmy w aparat fotograficzny, co miejmy nadzieję, zaowocuje nową jakością przyszłych wojaży. Póki co młody adept fotografii wytrwale szlifuje swe umiejętności, a kuna dalej uzupełnia relacje, tym razem o Muzeum Miasta Gdyni.

Dla kuny jest to muzeum marzeń - dokładnie takie, jakie powinno być. Kuna co prawda bierze na warsztat wyłącznie wystawę stałą, ukazującą fantastyczne dzieje tego miasta (tak - smok, gdy tu zajrzy, pewnie zacznie zionąć ogniem, ale na fakty trudno się obrażać), bo z wystaw czasowych widziała jedną - świetnie zaprojektowaną, ale materiału na elaborat nawet niewielki jest w tym przypadku zdecydowanie za mało. Natomiast po wyjściu ze stałej wystawy można powiedzieć, że historię Gdyni w pigułce się przyswoiło, głównie dzięki przeróżnym nowoczesnym "sztuczkom", których niestety w innych muzeach wciąż jeszcze brakuje.

Na dzień dobry to miejsce czaruje wystawą MM Modernizm - pozornie sterylna sala wypełniona ekranami, na których można oglądać zdjęcia gdyńskiej architektury. Gdy jednak podejdzie się bezpośrednio pod ścianę, każda fotografia ożywa, ponieważ okazuje się, że zbliżenie do obiektu powoduje uruchomienie projekcji archiwanego filmu. Takie czary-mary zadziałały bardzo intensywnie zwłaszcza na testera, który bliski zahipnotyzowaniu, nie potrafił przepuścić żadnemu z ekranów. Gdyby tylko zezwolić, potafiłby spędzić nawet i godzinę, wpatrując się w ten dzisiaj już odległy świat. Na wprowadzanie pojęcia modernizmu było w przypadku pięciolatka jeszcze zbyt wcześnie, ale tester doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że ogląda dawną, tajemniczą, ale jakże piękną epokę. Odnoszę wrażenie, że dla testera na razie istnieje tu i teraz, czyli po prostu teraźniejszość, a przeszłość jest utożsamiana ze średniowieczem, dokładniej zamkami, rycerstwem i kościołami (które są nudne!!!). Tu natomiast dziecko odkryło boczną uliczkę, którą trudno gdzieś konkretnie przyporządkować, zwłaszcza chronologicznie, ale też właśnie z tego powodu stała się ona tak wciągająca. Gdyńskie dwudziestolecie międzywojene okazało się bardziej baśniowe niż oswojone wieki średnie.

MM Modernizm
Dalej rozpoczyna się już właściwa wędrówka po wystawie stałej. Pierwszym takim wyrazistym tematem jest budowa i dynamiczny rozwój portu. Odsłaniane są kolejno znaczące podtematy - sam proces rozbudowy portu, rodzący się przemysł stoczniowy, marynarka wojenna, rozwój importu i eksportu, a wreszcie żegluga pasażerska. Ten ostatni wątek dla każdego, kto zetknął się z twórczością Karola Borchardta może wycisnąć nawet ukradkową łezkę wzruszenia - jest bowiem i zaaranżowana kabina pasażerska, i stolik restauracyjny wraz z menu jednego z legendarnych przedwojennych transatlantyków, tzw. Klejnotów Księżnej Dagmary (t.j. nabyta w 1930 r. przez polski rząd duńska linia żeglugowa, w skład której wchodziły SS Kościuszko, SS Polonia, SS Pułaski). Autentycznie unosi się w tym miejscu duch Szamana Morskiego, czyli kapitana Eustazego Borkowskiego oraz kapitana Mamerta Stankiewicza "Znaczy kapitana". Widz niemal czeka, aż usłyszy gdzieś za sobą "Kooochany Mój..."

 import i eksport - wewnątrz skrzyń wiodące towary
morze, nasze morze...
kabina pasażerka
oraz restauracja
Kolejnym tematem bajecznie zobrazowanym jest Gdynia jako letnisko, miejsce wypoczynku, rozrywek, sielskiej atmosfery - faktycznie, jak nazwa wystawy głosi - Arkadia. Zostały tu zaaranżowane i kawiarnia, i plaża, wnętrza domów, sklep oraz najprawdopodobniej urząd pocztowy. Mimo tak wielu różnych eksponatów, autorzy koncepcji tej wystawy wzorcowo użyli zabytków jako rekwizytów tworzących jasną i czytelną fabułę - tę część, mimo statyki ogląda się jak przyjemny, lekki film. Co prawda nie wskazane jest rozkładać się na leżakach, ale już wejść do wnętrza sklepu, w poszukiwaniu niezbędnych i tych zupełnie niepotrzebnych towarów - jak najbardziej. Nie zapomniano też o najmłodszych gościach, którzy w witrynach mogą obejrzeć zabawki, jakimi bawili się ich pradziadkowie.

kawiarnia
i na plaży
wnętrze mieszkalne
i sklepowe
Z beztroskiego, radosnego letniska przechodzi się do tematu poważnego i znacznie trudniejszego. Symboliczną granicę stanowi wnętrze trolejbusu, w którym można zasiąść, ba nawet nim pokierować - pomysł doskonały zwłaszcza dla testera, który nie omieszkał się z okazji skorzystać i naturalnie nie pozwolił się od tejże okazji oderwać. Trolejbusy uruchomiła w Gdyni firma Danziger Elektrische Strassenbahnen AG podczas okupacji (dokładnie w 1943 r.). Każdemu chyba spoza tzw. Trójmiasta ten środek komunikacji miejskiej kojarzy się właśnie z Gdynią, stając się niemal symbolem miasta - symbolem, którego korzenie tkwią w tym smutnym i mrocznym okresie. W tej części odnaleźć można i nawiązanie do Grudnia 1970, i do Solidarności, i do trudnej prozy życia czasu PRL-u, chociaż Gdynia i tak w oczach pozostałych jawiła się nadal jako okno na świat, w którym żyli inni, bardziej nowocześni, zamożniejsi i szczęśliwsi ludzie, gdzie na ulicy Świętojańskiej można było nabyć towary w innych miejscach niedostępne, gdzie słychać było języki zachodnie, ba nawet czasem pooddychać zachodnim powietrzem. Oczywiście wszystko w sposób przez władze kontrolowany, ponieważ za zachłyśnięcie się owym powietrzem wolności groziły straszne konsekwencje, co dosadnie obrazuje zaaranżowana cela więzienna, do której można zajrzeć. Konkluzja nasuwa się tylko jedna - wbrew pozorom młodego wieku, historia Gdyni jest bogata i niezwykle absorbująca.

wnętrze trolejbusu
trolejbus i neony
spory fragment ekspozycji
wnętrze celi więziennej
Na drugim piętrze rozwinięty został temat letniska - gdzie zaprezentowano stroje dam oraz dziecięce zabawki. Jednakże odnieśliśmy wrażenie, że zabrakło dopiętego na ostatni guzik pomysłu i ta część ekzpozycji wciąż czeka na uzupełnienie. Kiedy to nastąpi - Kuna nie omieszka się dopisać dalszego ciągu.

Czas spędzony w tym miejscu był wspaniały. Wystawy przemyślane, doskonale zaaranżowane, miejscami sposób prezentacji był zaskakujący, jak przykładowo rolę gablot eksponujących artefakty przejęły np. okrągłe okna okrętu. Czuje się  wszędzie troskę gospodarzy o ich gości, zwłaszcza tych najmłodszych, ale też i seniorów, którzy mają do dyspozycji windę i nie muszą tracić sił wspinając się schodami. Nie godzi się nie wspomnieć o specjalnie przygotowanym stoliku dla dzieci, zaopatrzonym w materiały papiernicze, kredki, mazaki i pieczątki. Okazuje się, że dla testera stęplowanie rączek to dopiero prawdziwa, muzealna frajda. A po zwiedzaniu można się rozsiąść wygodnie na leżakach rozstawionych przed wejściem do gmachu i zrelaksować. Szczerze - dla kuny to muzeum jest liderem na muzealnej liście.

gabloty

i jeszcze raz
GARŚĆ INFORMACJI:

Muzeum Miasta Gdyni:
ul. Zawiszy Czarnego 1
81-374 Gdynia
tel: (0-58) 662-09-10 

Muzeum można zwiedzać cały rok, od wtorku do niedzieli w godz. wtorek, środa i piątek 10:00 - 18:00, czwartek 12:00 - 20:00, sobota i niedziela 10:00 - 17:00.

Ceny biletów indywidualnych:
normalny: 7 zł
ulgowy: 4 zł
przedszkolaki bezpłatnie (uczniowie szkół chyba też)
brak w ofercie biletów rodzinnych

Inne:
Czas zwiedzania: ok. 1- 1,5 h
Parking: jest - płatny
Toaleta: jest - bezpłatna
Gastronomia: jest
Pamiątki: sklep muzealny + punkty z pamiątkami w pobliżu Muzeum
Atrakcje dla dzieci (0-10 pkt.): 9 pkt - w tym Muzeum dziecko jest równoprawnym z dorosłymi gościem - ma do swojej dyspozycji multimedia, kącik plastyczny, wnętrze trolejbusa, niektóre ekspozycje są przystępne i czytelne nawet dla przedszkolaka

piątek, 11 lipca 2014

Bytów - zamek, hotel czy bardziej muzeum

Kuna ostatnio doszła do wniosku, że co wpis, to różowo-brokatowa laurka, takie "do serca przytul muzeum", że raczyło coś zrobić dla ludności, często i gęsto przecież za jej podatki... Zatraciły się gdzieś po drodze różne uwarunowania oceny odwiedzanego miejsca, cały wredny krytycyzm diabli wzięli, a kuna zapomniała, że jest drapieżnym stworzonkiem. Zamiast tego serwowała rozmemłane słodzenie, zachwyty i bezbarwne ochy i achy. Koniec z tym! Brakuje też garści informacji - to kuna jeszcze dziś postara się uzupełnić.

Ale do rzeczy - jakiś miesiąc temu objechaliśmy zachodnie rubieże dawnego państwa zakonnego i stanęliśmy w Bytowie. Hurra następny zamek krzyżacki, tego dnia jednak opanowany przez imprezę sportową - dokładnie mającym się odbyć maratonem czy jakimś innym biegiem przełajowym. W związku z tym zamieszaniem mieliśmy problem w zaparkowaniu autka i ostatecznie wylądowaliśmy na parkingu jednego z pobliskich dyskontów, na szczęście przysłowiowy rzut beretem od zamku.

główny wjazd do zamku
W środku, na dziedzińcu dopadły kunę mieszane uczucia, ponieważ połowa zamku to hotel pełną gębą, a gdzieś skromniutko w drugiej połowie, dokładnie w narożniku - dyskretne wejście do muzeum. Kuna nie lubi takich dysproporcji - to obiekty komercyjne powinny być grzecznie i subtelnie przytulone do instytucji, a nie na odwrót (nawet jeśli właścicielem nie jest organ publiczny, tylko prywatny). A tu głośna muzyka, parasole reklamujące znane marki piwa i pamiątki z serii mydło i powidło. Chyba nie o to chodziło wszystkim tym, którzy wcielają w życie ideę przyjaznego ludziom muzeum. Z drugiej jednak strony, może już tylko takich przyjaznych akcentów Ci ludzie oczekują?

Samo muzeum mocno nierówne. Widać, że maleńkie i przynajmniej do tej pory słabo dotowane. Dwie wystawy przyzwoite - etnograficzna oraz archeologiczna, natomiast pomysł na aranżację wnętrz zamkowych, mieszczących się na pierwszym piętrze - no cóż - opłakany. Niby część historyczno-artystyczna, ale zarówno historia, jak i sztuka giną gdzieś. W refektarzu urządzono kaplicę, naszpikowaną artefaktami sakralnymi, w wyniku czego powstała dość dziwaczna ekspozycja. W dalszych salach było również mizernie - na ścianach wystawa fotograficzna, której motywem przewodnim była afrykańska dzieciarnia oraz galeria pomorskich książąt z dynastii Gryfitów (średnio udana), w kątach porozstawiane nowożytne mebelki, trofea myśliwskie, a środek jednej z sal zapełniony współczesnymi krzesłami. W testerze duch tego miejsca wywołał potwora, który przejął kontrolę nad piecioletnim ciałkiem, absolutnie odmawiając dalszego zwiedzania. Darowaliśmy sobie ze smokiem egzorcyzmy - tester został odesłany pod opieką na dziedziniec, a my w spokoju dokończyliśmy zwiedzanie.

kaplica jadalna czy jadalnia sakralna?
U góry było z klimatem lepiej. Wędrówka gankami, po drodze mijane locus secretum i przyzwoita ekspozycja archeologiczna w pomieszczeniach Baszty Młyńskiej, prezentująca znaleziska z terenu zamku i okolic, powoli zatarły złe wrażenia z poprzedniej części. W sumie niewielkim wysiłkiem, wykorzystując walory miejsca takie jak ceglane ściany, małe obronne okna, masywny, belkowany strop i panujący półmrok, można uzyskać świetny efekt. Jeżeli do tego dodamy odpowiednio podświetlone galboty z ciekawymi eksponatami, to już spokojnie możemy postawić wreszcie temu muzeum plusa. Maluchom spodobałby się hełm wraz z mieczem, który można sobie przymierzyć oraz ich zabezpieczenie przed przypadkowym przysposobieniem w postaci solidnego łańcucha przykutego do ceglanej ściany. Walor edukacyjny jest, rozrywka zapewne także.

wystawa archeo
takie sobie detale
hełm i miecz na łańcuchu
Wracając jednak do początku - a właściwie zostawiając sobie na deser - trzeba kilka słów poświęcić wystawie etnograficznej. Nie ma co się oszukiwać, przyszło nam żyć w epoce, w której o dawnych zawodach wiemy mniej więcej tyle, co o dinozaurach, natomiast każdego dnia rodzących się nowych, nie jesteśmy w stanie ogarnąć (i nie chodzi tylko o branżę IT), bo jakie umiejętności powinien posiadać powiedzmy taki doradca ezoteryczny ds. socialmediów albo lider utrzymania ruchu sekcji? Etnografia oferuje nam niezwykłą podróż do zapomnianego już świata, w celu odkrycia lokalnej, często bardzo osobistej Atlantydy.

Muzeum w Bytowie posiada sporą kolekcję zabytków etnograficznych. Te eksponowane zostały podzielone tematycznie na działy: rolnicwo, zajęcia pozarolnicze oraz rzemiosła wiejskie, takie jak kowalstwo, ciesielstwo czy bednarstwo. Nie zabrakło też elementów składających się na kształt życia rodzinnego - mebli, narzędzi, przedmiotów codziennego użytku, a nawet zabawek. Kilka sal zostało dosłownie wypełnionych, a wręcz przepełnionych zabytkowymi przedmiotami. Taki sposób ekspozycji, mimo logicznego i klarownego uporządkowania, ma swoją wadę - obfitość, mająca tendencję do przytłoczenia, a tym samym, nieuchronnego zmęczenia widza, który nie specjalizuje się w danej dziedzinie i trafił tu wyłącznie w celu rozrywkowego poznania. Poszczególne rarytasy gdzieś się w tej całości gubią i są bardzo trudne do wyłowienia. Mimo tej łyżeczki dziegciu wystawa jest warta polecenia i powinna stanowić po lekkiej modyfikacji punkt obowiązkowy, zwłaszcza dla dzieci i młodzieży.

kowalstwo
konik na biegunach
warsztat ciesielski
Na sam koniec kuna zamieści to, po co do Bytowa pojechała - czyli migawki samego zamku krzyżackiego. Bo i smok, i tester zamki uwielbiają, a już sama kuna do zamków wzniesionych przez braciszków zakonnych pała miłością ślepą i absolutnie bezwarunkową, traktując te wszystkie komercyjne zabiegi jako kiepski makijaż na zachwycającej substancji architektonicznej, które należy po prostu zmyć. Oto więc i okruszki urodziwego zamku w Bytowie...





GARŚĆ INFORMACJI:

Muzeum Zachodniokaszubskie w Bytowie
ul. Zamkowa 2
77-100 Bytów
tel. (0-59) 822-26-23

Muzeum można zwiedzać cały rok, od poniedziałku do niedzieli w godz. 10:00 - 18:00 (poza sezonem od 10:00 do 16:00)

Ceny biletów indywidualnych:
normalny: 9 zł
ulgowy: 7 zł
szkolny: 5 zł
w poniedziałki - wstęp bezpłatny
brak w ofercie biletów rodzinnych

Inne:
Czas zwiedzania: ok. 1 - 1,5 h
Parking: jest przy zamku (brak danych o cenie)
Toaleta: jest - bezpłatna
Gastronomia: jest
Pamiątki: sklepik muzealny z m.in. ładnymi wydawnictwami + punkty na dziedzińcu
Atrakcje dla dzieci (0-10 pkt.): max. 3 pkt (eksponowane zabawki i narzędzia na wystawie etno, spacer po gankach, kiosk multimedialny, możliwość przymierzenia hełmu w Baszcie Młyńskiej)

czwartek, 10 lipca 2014

Przezmark - chcieć to móc

Kuna idzie za ciosem, a co? Trzeba odblokować spiętrzony materiał, który się uzbierał. A akurat opowieść o Przezmarku warta jest głośnego odtrąbienia wszędzie, gdzie się tylko da - ponieważ jest to historia o zrealizowanych marzeniach.

Zamek w Przezmarku jest (lub raczej był) malowniczo położony na półwyspie wcinającym się w jezioro Mołtawa Wielka. Wieś, która go otula, jest jedną z najstarszych osad w Pomezanii, założoną w czasach jeszcze preordoteutonikońskich (znaczy się przedkrzyżackich - ale jak to brzmi!!!!) i pojawiającą się w źródłach jako Pruysche Markt - stąd też nazwa.

Warownia, wzniesiona przez ówczesnego komtura dzierzgońskiego, a następnie wielkiego mistrza Lutra z Brunszwiku, na początku XIV w., stanowiła siedzibę najpierw prokuratorów, a następnie wójtów krzyżackich. Mimo, iż wiele razy była zdobywana (m.in. przez wojska polskie w 1410, 1414 i 1454 r. oraz szwedzkie w XVII) w zasadzie przetrwała aż do początków XVIII w. Po II pokoju toruńskim zamek znalazł się w rękach biskupów pomezańskich, a następnie został kupiony wraz z urzędem przez dwóch Gdańszczan (ciekawe co na to smok ;)) - Achatiusa von Zechmen oraz burmistrza Johanna von Werden. Nie byli oni jednak zadowoleni z zakupu, zostawiając po sobie listy pełne utyskiwań na fatalny stan zamku. Ostatecznie Achatius odstąpił swoją część udziału von Werdenowi, w zamian za wieś Altenstadt. Warto odnotować fakt przebudowy zamku w l. 1584-85 przez Blasiusa Bewarta, działającego na zlecenie regenta margrabiego Jerzego Fryderyka. Zamek zyskał wtedy ozdobne szczytnice oraz nowe, duże prostokątne okna. Jednakże w drugiej dekadzie XVIII w. rozpoczęła się rozbiórka zamku, a pozyskany tanio budulec wykorzystano na wzniesienie m.in. miejscowego folwarku oraz prawdopodobnie ewangelickiego kościoła. Poza jedną z baszt przedzamcza i fragmentami murów, nic prawie nie przetrwało do dziś.

zachowana wieża przedzamcza
Nową historię Przezmarka zaczął pisać pan Ryszard von Pilachowski. Zakupił on w 2000 r. ruiny i rozpoczął wielkie dzieło odbudowy zamku. Sprawa z gatunku tych, co to opierają się na motyce przy zdobywaniu Księżyca. A jednak - po 14 latach zastaliśmy opanowane perfekcyjnie przedzamcze - z odbudowanymi zabudowaniami zakonnej kuchni (w których gospodarz mieszka), ze wspaniale urządzonym ogrodem (w którym akurat w niedzielę zagnieździło się jakoweś rycerstwo) i wreszcie z wieżą zaadoptowaną na świetny edukacyjny obiekt, który zamienił naszego testera w prawdziwą rozgadaną i wszędobylską frygę. Krótko podsumowując - delicja. Nic tylko zbłądzić w tych okolicach i przypadkiem tu wpadać.

tak zamek wyglądał w czasach świetności

Serdeczny gospodarz wyszedł nam naprzeciw i porwał do wieży, pokazując każdy zakamarek, opowiadając o pasjonującej historii i zamku, i swoich własnych zmagań z przekuwaniem marzeń na fakty. Ciepły, szczery i niezwykle pracowity człowiek, który dzieli się energią i pasją z każdym, kto zawita w jego zamku. A poszczególne komnaty zaaranżowane w baszcie - miód dla turysty - dwa jakby refektarze, kaplica, sala rycerska, której strop w pomysłowy sposób ozdabiają reprodukcje Kodeksu Manesse. Meble, tkaniny, militaria, naczynia, trofea myśliwskie - kolorowy zawrót głowy, aczkolwiek trzeba przyznać, że klimat średniowiecznego zamku budują wyśmienicie. No może nie dla nastroszonych, świeżo obrośniętych piórkami stopni naukowych historyków sztuki, którzy ze zgrozą pewnie patrzyliby na ten kolaż, tracąc energię na wyszukiwanie defektów i historyczno-sztucznych nieścisłości. Ale przecież nie o to chodzi... Ta pożerana przez naturę i zapomnienie ruina ożyła i co więcej zaczęła tym życiem dzielić się z okolicą, ponieważ jak oznajmił nam gospodarz, przykładowo rok temu gmina uruchomiła kąpielisko, bo można się tu zatrzymać i na chwilę, i na dłużej. Kunim zdaniem warto.

jeden refektarz
drugi refektarz
"sala rycerska" z reprodukcjami na stropie
widok na przedzamcze
GARŚĆ INFORMACJI:

Zamek Przezmark
82-450 Stary Dzierzgoń
tel. (0-55) 276-11-60

Zamek czynny cały rok

Wstęp bezpłatny. Przy zabudowaniach dawnej kuchni jest szkatuła, do której można wrzucać datki na odbudowę zamku.

Inne:
Czas zwiedzania: ok. 0,5 - 1,5 h
Parking: bezpłatny, można zaparkować pod zamkiem lub na terenie zamku
Toaleta: brak danych
Gastronomia: gospodarze oferują nocleg i wyżywienie
Pamiątki: brak
Atrakcje dla dzieci (0-10 pkt.): 7 pkt (eksploracja wieży, gdzie można dotykać niemal wszystkiego, duży ogród, biwakujące rycerstwo organizujące pokazy, przy dłuższym pobycie możliwość korzystania z kąpieliska i sprzętów wodnych)

środa, 9 lipca 2014

Prabuty - rodzynki powtykane w betonową pustkę

Oj ostatnio kuna dość skrupulatnie kolekcjonuje blogowe zaległości. Aktywność wciąż ta sama - w ten weekend nawiedziliśmy znowu kilka ciekawych miejsc, relacje z kilku poprzednich aż mi tu krzyczą, aby je dokończyć i opublikować, a planów na kolejne wypady wciąż przyrasta. No, ale nie od razu Kraków zbudowano - każda treść musi trochę poleżakować, żeby niczym wino nabrała mocy.

W tę niedzielę za cel obraliśmy sobie Prabuty, bo "romańska fontanna", udostępniona od niedawna podziemna trasa, plus konkatedra i jakieś ruiny zamku. A że Prabuty to miasteczko nie zbyt pokaźnych rozmiarów, to postanowiliśmy w drodze powrotnej (nie ważne, że w zupełnie innym kierunku) nawiedzć zamek w Przezmarku i Kamieniec Suski. Penetrowane tereny (i przy okazji własne siły) należy bowiem wyciskać niczym cytrynę - do ostatniej kropelki.

Dawny pruski gród Reizija gdzieś w latach 30. XIII w. uległ rycerzom zakonu krzyżackiego, którzy dwie dekady później przekazali te ziemie we władanie biskupa pomezańskiego. Pod jego opieką wzniesiono zamek, który przy okazji kolejnych badań archeologicznych odsłania przed współczesnymi coraz to ciekawsze informacje. Przy zamku rozwinęło się klasyczne miasto na prawie chełmińskim, ze wspaniałym ratuszem i oczywiście konkatedrą. Niestety w 1945 r. miasto podobnie, jak wiele innych miejsc w Prusach Wschodnich i na Pomorzu dotknęła apokalipsa, której skutki trwają do dziś. Wśród odmalowanych, chociaż wciąż ponurych bloków pojedyńczo wyrastają świadkowie dawnej, jakże bogatej historii Prabut.

rynek z fontanną Rolanda
Po środku rynku, w miejscu dawnego ratusza, stoi fontanna Rolanda. Jest to dzieło niemieckiego architekta, Franza Schwechtena, który zasłynął neoromańskimi realizacjami, m.in. Zamkiem Cesarskim w Poznaniu. Fontanna pierwotnie zdobiła centrum Berlina, dopóki w 1929 r. nie przeniesiono jej właśnie do Prabut. Z czystym sumieniem można orzec, że jest ona fantastyczną hybrydą różnych motywów - dominująca na pierwszy rzut oka inspiracja stylem romańskim, przy dłuższym wpatrywaniu ustępuje miejsca wpływom celtyckim, normańskim, a nawet budzi skojarzenia ze sztuką starożytnej Mezopotamii czy Indii. W każdym razie stanowi prawdziwy rarytas na tym absolutnie pozbawionym charakteru placu.

detale fontanny
Z rynku przemieściliśmy się pod gotycką konkatedrę pw. św. Wojciecha. Świątynia podobnie, jak reszta miasta, została spalona przez Sowietów i odbudowano ją dopiero w l. 80. ubiegłego wieku. Do wnętrza nie udało nam się dostać, zewnętrzna forma nie porażała - ot surowy, barbarzyński gotyk - pozbawiony finezji, mimo wysokiej rangi, z dominującą nad całą bryłą, potężną i masywną wieżą. Jedynym zdobieniem zdawał się wianuszek przypór wokół prezbiterium - co kunę mocno przygnębiło i poniekąd zniechęciło do takich Prabut.
konkatedra
Mając świadomość, że w Prabutach są jeszcze do obejrzenia ruiny zamku, wyruszyliśmy na jego poszukiwania. I tu spotkała nas niesamowita niespodzianka - w miejscu zamku zastaliśmy odbudowany zamek! oraz trwającą w najlepsze odbudowę średniowiecznego miasta. Zamek i pozostała zabudowa jest dziełem pasjonata, Włodzimierza Wiśniewskiego. Na fundamentach dawnej biskupiej warowni tworzy on makietę w skali 1:16, która już teraz jest imponująca, a końca dzieła jeszcze nie widać. W każdym razie cała nasza trójka odetchnęła z ulgą - Prabuty tylko pozornie są zapomnianą przez ludzi i Boga betonową mieściną - w rzeczywistości w tutejszych ludziach tli się niesmowita inwencja, która miejmy nadzieję zaowocuje w przyszłości stałym wpisaniem Prabut na listę miejsc, które koniecznie trzeba odwiedzić.

konkatedra na tle konkatedry
ratusz w budowie

dziedziniec zamku
Zgodnie pomaszerowaliśmy dalej, do położonego nieopodal, XIV-wiecznego kościoła t.zw. polskiego. Ze względu na maleńkie rozmiary i położenie już poza obrębem średniowiecznego miasta, oboje ze smokiem typowaliśmy, że jest to kaplica przyszpitalna. Okazało się jednak,że była to owszem kaplica, ale cmentarna, przekształcona w XV w. w kościół parafialny, w którym jak podaje tradycja nabożeństwa odbywały się w języku polskim. Kościółek też oczywiście był zamknięty, aczkolwiek przez kraty dało się chociaż zerknąć do wnętrza, które pełniło rolę sali koncertowej oraz mini-muzeum. Na uwagę zasłużył sobie drewniany strop zdobiony tak na oko barokowymi polichromiami. Nie zabawiliśmy jednak tam zbyt długo, umęczeni nie wiadomo czy bardziej upałem, czy też deklaracjami testera o antypatiach do kościołów, które są dla pięciolatka śmiertelnie nudne.

mały kościółek polski
Ostatnim punktem Prabut miała być Brama Kwidzyńska. Co prawda smok wspominał coś o udostępnionej podziemnej trasie turystycznej, która miałaby przebiegać pod rynkiem, ale uznaliśmy, że nie uda nam się ani znaleźć wejścia, a nawet jeżeli, to pewnie będzie ono w niedzielę (podobnie jak kościoły) zamknięte. Przy bramie jednak stał się cud. Natknęliśmy się na potykacz z informacją o lokalnych atrakcjach i numerem telefonu. Smok wybrał numer i od tego momentu nasza wyprawa nabrała zupełnie innych barw. Zostaliśmy zaproszeni przez przesympatycznego i obdarzonego sporą wiedzą o swoim mieście przewodnika (smok z kuną bywają wobec przewodników bardzo krytyczni, więc to nie są puste komplementy) do wnętrza wieży bramnej, które, jak się okazało, od 1908 r. do lat 60. XX w. służyło mieszkańcom jako wieża ciśnień. Wieża została zaadoptowana na maleńkie muzeum, wypełnione artefaktami związanymi z Prabutami, które zebrał kolejny niesamowity człowiek - Werner Zebrowski. Pan Zebrowski urodził się w Prabutach, jednak po 1945 roku musiał, jak większość rdzennych mieszkańców opuścić te tereny i przenieść się do Niemiec. Zabrał ze sobą wielki sentyment, który zaowocował stworzeniem kolekcji prabutianów. Co więcej, na podstawie zbieranych, przedwojennych pocztówek zlecił namalowanie szeregu olejnych obrazów, dziś stanowiących wspaniałą dokumentację przedwojennego Riesenburga. Swoje dzieło życia przekazał władzom Prabut i w ten sposób powstało to mini-muzeum. Kolejna jaskółka zwiastująca odrodzenie się w przyszłości ze straszliwego marazmu tego miasta.
wnętrze Bramy Kwidzyńskiej

makieta (kolejna) miasta
No i oczywiście okazało się, że do podziemi da się wejść, co więcej zwiedzanie jest całkowicie nieodpłatnie. Owa podziemna trasa od rynkiem, to sieć XVIII-wiecznych wodociągów miejskich, które wydrążono pod rynkiem, aby zapobiec pożarom,  często i gęsto trawiącym miasto. Sieć kanałów o łącznej długości ponad 200 metrów układała się w kształt litery F. Każdy tunel był zamknięty zbiornikiem na wodę o średnicy ok. 4 metrów, nad którym znajdowała się pompa. Eksplorowanie chłodnych, wilgotnych podziemi było gwoździem całego programu, zwłaszcza dla wniebowziętego testera, który bez strachu maszerował po wąskich korytarzach, zasypując przy okazji przewodnika pytaniami, naturalnie nie koniecznie na temat. Dokładając do tego ucieczkę przed żarem lejącym się tej niedzieli z nieba - dla takich miejsc warto jest odwiedzić nawet smętne, betonowe z pozoru Prabuty. Kuna daje słowo, że długo nie puści kciuków za te wszystkie pomysły na ożywienie tak strasznie i trwale doświadczonego przez historię miasta.

dawne wodociągi pod rynkiem