czwartek, 26 czerwca 2014

Pierwszy na szlaku - Biskupin cz. 1 - osady

Z tym Biskupinem to było sporo zamieszania. Planując wyprawę po Wielkopolsce kuna umieściła go na końcu trasy jako ewentualność, gdyby jeszcze starczyło czasu, siły i ochoty. Smok też się tam szczególnie nie garnął - zwiedził Biskupin wieki temu i nie wyniósł stamtąd szczególnie ekscytujących wspomnień. Ot kawał pola odgrodzonego wałem z palisadą, długie chałupy z bali i grająca we wszystkich chyba histerycznych polskich produkcjach brama. Jednak coś już na trasie zmusiło kunę do odwrócenia mapy o 180 stopni i tym samym Biskupin znalazł się na samym początku naszego objazdu. Założyliśmy, że nie zabawimy tam długo, no najwyżej godzinkę, zupełnie nie przewidując, co się wydarzy. Przybyliśmy więc na miejsce, nie przeczuwając, że zrabowane nam zostaną 3 godziny trasy, a my opuszczając Biskupin będziemy zachwyceni.

Zaopatrzeni w wejściówki i mapki wkroczyliśmy na teren tego najsłynniejszego w Polsce rezerwatu archeologicznego. Trzeba szczerze przyznać, że jest on ogromny i wciąż nie przestaje rosnąć. Trochę zmodyfikowaliśmy oficjalną trasę biorąc na pierwszy ogień ikonę Biskupina, czyli odtworzoną osadę łużycką. Wielokrotnie przeglądając ilustracje i makiety kunie wydawało się, że osada jest znacznie większa pod względem powierzchni. Słynna brama też nie robiła takiego wrażenia, głównie chyba przez to, iż nasza trójka widywała już podobne konstrukcje w Faktorii w Pruszczu Gdańskim czy na grodzisku w Sopocie. Ciekawie zaczęło się jednak robić dopiero po wejściu między tę prahistoryczną zabudowę szeregową, której długość robiła niesamowite wrażenie. Na wyobraźnię działały też niesamowicie grube strzechy. No i wnętrza zrekonstruowanych domostw - te najmocniej przypadły do gustu testerowi, który namiętnie wspinał się schodami w stylu łużyckim do sypialni umiejscowionej na czymś, co dziś śmiało zostałoby okrzyknięte antresolą. Tyle w jednym szeregu, natomiast drugi zasiedlili rzemieślnicy prezentujący dawne profesje w formie warsztatów i pokazów oraz sprzedający swoje wyroby. Kuna do tej pory zachodzi w głowę, dlaczego w jednej instytucji taka forma żywej edukacji działa, a w innej kompletnie nie wychodzi. Kluczem do sukcesu jest bez wątpienia przyjazna postawa gospodarza, który tu w Biskupinie nie zaoferował co prawda etatów, ale zapewnił noclegi, "chaty do zasiedlenia" oraz wsparcie merytoryczne i techniczne. Tylko się od nich uczyć.
w sercu łużyckiej osady
salon
u garncarza
Dalej zawędrowaliśmy do obozowiska mezolitycznego, aby przenieść się w czasy, kiedy nikomu nie śniło się, aby zasiąść na dłużej na swoich czterech literach i wyprodukować cokolwiek (w pierwszej kolejności chodzi oczywiście o jedzenie). Czas rolnictwa, hodowli i tym samym osiedlania się miał nastąpić dopiero w następnej epoce - neolicie. Człowiek mezolityczny trudnił się łowiectwem i zbieractwem, a przemieszczając się bez przerwy wznosił co najwyżej takie chroniące go szałasy. Obie z testerem wypróbowałyśmy mezolitycznych luksusów, pakując się do wnętrza tych krzaczasto-liściasto-trawiastych konstrukcji i mimo pewnych irytujących niedogodności w postaci chmar komarów, była to dla nas niezła frajda.
jeden z szałasów
Z obozu łowców i zbieraczy przenieśliśmy się na dawny plan filmu Stara Baśń - nieopodal bowiem odnaleźliśmy Zagrodę Wisza. Filmowcy pozostawili po sobie scenografię, która zapewne zostanie doskonale zagospodarowana w rezerwacie. Postanowiliśmy wtedy, że po powrocie testera czeka seans filmowy, tym bardziej, że już nieco skrócona i uproszczona wersja o królu Popielu, którego myszy zjadły została dziecku podana. Tak też się po powrocie stało -  tester obejrzał film od deski do deski i pierwsze zdanie, które padło nim przeleciały napisy końcowe - To nie prawda, że Popiela zjadły myszy! Grunt to konfrontacja ze sobą uświęconych, lecz niekoniecznie sprawdzonych dogmatów.
zagroda Wisza
Kolejnym naszym dłuższym przystankiem stała się stacja archeologii doświadczalnej i pawilon muzealny, jednak o tym pawilonie i jego otoczeniu będzie w innym miejscu. Nieopodal wzniesiona została wioska wczesnośredniowieczna, która stanowi rekonstrukcję oryginalnego znaleziska archeologicznego w tym miejscu, datowanego na VIII-X w. Była to typowa okolnica z dużym, pustym majdanem oraz wieńcem niewielkich domostw wzniesionych w technice częściowo zrębowej oraz słupowo-plecionkowej. Analogicznie do osady łużyckiej, tę także zasiedlili rzemieślnicy prowadzący warsztaty i handlujący swoimi wyrobami.
fragment wczesnopiastowskiej okolnicy
Ostatnim punktem naszej eksploracji Biskupina były dwie długie chaty neolityczne, które w oficjalnej trasie turystycznej figurowały jako przystanek nr 1. Chaty faktycznie były niewiarygodnie wielkie, łamiąc utarte przekonanie, że im dalej w przeszłość, to wszystko powinno być stopniowo mniejszych rozmiarów. Wokół chat założono neolityczny "ogród" z roślinami uprawianymi w tym okresie, a niewielkim oddaleniu od osady zorganizowano poletka obsiane gatunkami znanych w najmłodszej epoce kamienia zbóż. Co ciekawe, poletka obsiane zostały niezwykle równo, niemal pod linijkę - zabieg ten zdaje się pozornie tworzyć sztuczną rzeczywistość, ale posiada wielki walor edukacyjny - ponieważ w takim rozmieszczeniu łatwiej sobie porównać i przyswoić rodzaje zbóż.
neolityczny długu dom z neolitycznym ogródkiem




wtorek, 24 czerwca 2014

Gniezno - oczarowanie i rozczarowanie w jednym

Długi czerwcowy weekend, mimo bardzo kapryśnej aury, udało się przeznaczyć na realizację wielkiego kuniego marzenia - peregrynacji szlakiem romańskich skarbów Wielkopolski, zwanym umownie szklakiem piastowskim. Plan był bardzo napięty, upstrzony różnymi modyfikacjami i przygodami, jednakże w sporej mierze udało się go zrealizować. Na potrzeby bloga relacje zostaną przetasowane zgodnie z zasadą, że co nas najmocniej wstrząsnęło, to pójdzie na pierwszy ogień.

Gniezno - do niedawna kolebka państwowości polskiej, podręcznikowa pierwsza stolica Polski - dziś zaś wiemy o niej tyle, że nic pewnego nie wiemy. Giecz, Poznań, Ostrów Lednicki, Gniezno - raczej nie jest możliwe jednoznaczne rozstrzygnięcie, któremu ośrodkowi należy się palma pierwszeństwa, gdyż nowe badania przynoszą rewelacje komplikujące do granic możliwości wszelkie dotychczasowe ustalenia. Nawet sprawa relikwii św. Wojciecha jest beznadziejnie pogmatwana, gdyż takowe znajdują się i w Gnieźnie, i w Pradze - bo jak wiadomo Brzetysław najechał Wielkopolskę i relikwie pozwoliły się zabrać (gdy relikwie nie chcą być ruszane, to żadna siła ich nie jest w stanie przenieść - weźmy sobie takiego św. Floriana, a dokładniej jego ziemskie szczątki, które uparły się pozostać za murem Krakowa i już ich nikt stamtąd nie mógł ruszyć). Ale część relikwii ex biskupa praskiego została ukryta w osobnych relikwiarzach i cudownie po latach pozwalała się odnaleźć, jak przykładowo w 1127 r. wojciechowa głowa, której po ośmiu wiekach znudziło się rezydowanie w katedrze gnieźnieńskiej i chcąc zapewne posmakować nowych przygód - pozwoliła się w 1923 r. ukraść. Jeśli dorzucimy jeszcze hojnie rozparcelowane kostki to tu, to tam i potem zwracane (patrz w 1928 r. Pius XI zwraca do Gniezna fragment świętej wojciechowej łapki podarowanej papieżowi jeszcze przez Chrobrego), to wychodzi z tego istne mediewistyczne pandemonium.

relikwie św. Wojciecha
Gniezno przywitało nas bardzo miło - parking przy archikatedrze - płatny "co łaska", droga do archikatedry - na skróty przez całkiem ładne i dobrze utrzymane ogrody, należące zapewne do kurii. Atrakcję tych ogrodów stanowił paw, który autentycznie wcielił się w rolę gospodarza, nie stroniąc od demonstrowania swojej pozycji arcybiskupiego namiestnika. Smok wycelował w pawia obiektyw i ustrzelił przy pełnej aprobacie pawia kilka świetnych ujęć, natomiast kunie udało się pogłaskać gospodarza po imponującym ogonie. Niestety ten akt dziejowy przekonał testera do konieczności naśladownictwa własnej, nieco lekkomyślnej matki poprzez pogoń za nieszczęsnym ptakiem, który stanął przed dylematem: atakować? uciekać? zejść na zawał? Testera trzeba było nieco ukrócić, co się nawet udało i wyruszyć do celu - czyli archikatedry.

namiestnik arcybiskupa
Archikatedra jak to archikatedra - świetnie utrzymana, spora, miejscami pewnie i ładna, z baldachimem (taki Mini-Bernini) nad relikwiami i sarkofagiem w centrum oraz wianuszkiem kaplic wypełnionych epitafiami, ołtarzami i barokowymi detalikami dookoła. Ze smokiem już od dawna należymy do jawnych przeciwników barokizowania wnętrz (że nie wspomnę o zewnętrznych fasadach) i drażni nas rozbujana do granic wytrzymałości monumentalność łamiąca harmonię (zwłaszcza smok ma obsesję na punkcie harmonii), natłok dziwacznych układów ornamentalnych, które zamiast uniesienia wywołują w nas odczucia przytłoczenia i najchętniej oczyścilibyśmy ten cały sztuczny cyrk odsłaniając dawne, szlachetne formy. W każdym razie kuna nie poczuła nic szczególnego w archikatedrze, żadnego ducha pierwszych Piastów, echa dawnych koronacji czy cudów czynionych przez relikwie św. Wojciecha. Są miejsca, które emanują powagą i dostojeństwem, są miejsca charyzmatyczne, wręcz magiczne - niestety to do nich w kunim mniemaniu nie należy.

wnętrze archikatedry z Mini-Bernini
Kuna uznała więc, że honor tego miejsca zostanie ocalony przez zejście do podziemi, w których przemówią relikty świątyń romańskiej, przedromańskiej oraz prawdopodobne pogańskie palenisko kultowe z VIII w. Pognała toteż do kasy biletowej i tam przeżyła szok - niezbyt przyjemna w obejściu pani w okienku lakonicznie poinformowała, że na razie nie ma przewodników, więc trzeba poczekać (nie wiadomo jak długo), bez przewodnika absolutnie się nie da, a ceny kształtują się następująco: 20 zł - Drzwi Gnieźnieńskie, 25 zł - podziemia. Kuna była wzburzona do granic możliwości, smokowi kłęby dymu o mały włos nie buchnęły z nozdrzy i tylko tester wykazał daleko idącą obojętność - z tego wzburzenia już więcej pytań o zniżki dla pociech czy muzealnych kun nie dało się wykrztusić. No bo jak to? Wejście do małej, zamkniętej na kłódkę kruchty na 5 góra 10 min. ma kosztować 20 zł? Jak można odebrać ludziom ten unikatowy zabytek romańskiej sztuki odlewniczej, zamykając go na kłódkę i dojąc niczym krowę-holenderkę? Przecież to nie jest własność prywatna, kupiona gdzieś za własne ciężko zapracowane oszczędności. To dobro nas wszystkich i powinno być dostępne dla wszystkich. Zresztą jeszcze do niedawna tak było. Rozumiem zabezpieczenia przed idiotami, wandalami, złodziejami - tych nie brakuje i archikatedra nie raz padała ich ofiarą. Rozumiem, że trzeba strzec, poddawać konserwacji, postawić żywy dozór bądź monitoring. Ale taki wysoki haracz przy stałym i gęstym dopływie turystów i pielgrzymów za zdjęcie durnej kłódki? Nie, tak się zwyczajnie po ludzku nie godzi.

Kuna odeszła od kasy, nie z braku środków, ale dla zasady. Opłata pobierana za dodatkowo udostępniane miejsca w katedrze wawelskiej, czyli Dzwon Zygmunta, Groby Królewskie, kaplice: Królowej Zofii, Świętokrzyska, Potockich oraz zwiedzanie Muzeum Katedralnego wynosi 12 zł. Tak zostało zapisane w regulaminie, jak jest w praktyce - kuna postara się to jeszcze na własnej skórze sprawdzić.
widok na archikatedrę z rynku gnieźnieńskiego
Po niesmaku archikatedralnym postanowiliśmy dać sobie szansę i odszukać Muzeum Początków Państwa Polskiego, które okazało się jednym z najlepiej ukrytych muzeów w Polsce. Monumentalny budynek przywodzący skojarzenia z czasami, kiedy hucznie fetowano tysiąclecie państwa, wtopiony był w kompleks filii Uniwersytetu Adama Mickiewicza, co sprawiło, że mieliśmy nieco problemów z odszukaniem naszego celu. Ostatecznie jednak trafiliśmy do przestronnego holu, wypełnionego dioramami historycznych ośrodków piastowskich. Ponieważ cała nasza trójka uwielbia pochylać się i analizować te wszystkie maleńkie szczególiki zaklęte w miniaturowych rekonstrukcjach dawnych grodów, osad i kompleksów budowli, już na dzień dobry przyznaliśmy gościnnym murom Muzeum wielkiego plusa.

gmach muzeum
gród gnieźnieński
Pierwsza ekspozycja, przylegająca do wielkiego holu stanowiła relikt dawnego, minionego muzealnictwa - gabloty wypełnione zabytkami związanymi w jakiś bliższy lub dalszy sposób z Gnieznem. Militaria, trochę zabytków archeologicznych, odrobina przykładów rzemiosła - wszystko zostało zestawione w jednym miejscu bez jakiejś większej koncepcji, ale otoczenie wskazywało, że jest to rozwiązanie przejściowe, że tu cały czas trwają szeroko zakrojone prace nad modernizacją i stworzeniem muzeum na miarę XXI wieku. Kunę zachwyciły średniowieczne kafle piecowe z ich bogatym zdobnictwem, do tej pory przywykła bowiem do prostego, miskowego kaflarstwa z tego okresu. Co ciekawe, cały czas czuwała w pobliżu arcysympatyczna pani wyznaczona do opieki nad gośćmi. Nie była to osoba z dozoru wystaw, raczej przewodniczka, a najprawdopodobniej dyżurny pracownik merytoryczny. W każdym razie zostaliśmy uprzedzeni, że za chwilę zejdziemy na dolną kondygnację, na właściwą ekspozycję o początkach państwowości.

część ekspozycji
i detale - tu średniowieczne kafle
topór katowski
Po zejściu naszym oczom ukazał się długi, jasny i dość sterylny korytarz, prowadzący do trzech sal, na którego ścianie rozpięta została plansza ukazująca oś czasu władztwa dynastii Piastów, z oznaczeniem każdego panującego przedstawiciela rodu i przypisanymi najistotniejszymi wydarzeniami. Oś zrobiła na kunie wielkie wrażenie, poprzez przejrzystą wizualizację tego długiego i jakże intensywnego w zwrotne czy wręcz zawrotne momenty historii.
oś czasu
Po wkroczeniu do pierwszej sali otrzymaliśmy okulary i poproszono nas o zajęcie miejsc na designerskich kubikach tworzących po połączeniu jakby falę. Rozpoczęła się projekcja krótkiego, ale świetnie zrealizowanego filmu 3D przenoszącego widza w tamten okres i jego problemy. Tester został autentycznie zaczarowany i całkowicie dał się mimo swoich niespełna 5-ciu lat wciągnąć w narrację. Po projekcji stopniowo zaczęły rozświetlać się gabloty ukazujące artefakty ilustrujące opowieść. Cała nasza trójka znalazła się w siódmym, muzealniczym niebie. Takich wystaw łakniemy, tego właśnie szukamy - był to doskonały mariaż nowoczesnych technologii z zabytkami, w estetycznej i przemawiającej do wszystkich zmysłów oprawie.

Ten sam spektakl powtórzył się jeszcze dwukrotnie w dalszych salach - projekcja filmu 3d i po nim kolejno wyłaniające się z mroku gabloty. W ten sposób przedstawione zostały trzy obszerne i trudne zagadnienia: państwo, źródła i kultura, wsparte komentarzem autorytetów prof. Strzelczyka, prof. Kurnatowskiej i prof. Jarzewicza. Na szczególny szacunek zasługuje troska o jak najszerszy dostęp do informacji - wystawa została przygotowana w czterech wersjach językowych: polskiej, angielskiej, niemieckiej i francuskiej, jak również w języku miganym i Braille'a. Na uwagę zwracają też doskonale wykonane kopie tych obiektów, których z różnych przyczyn nie udało się zaprezentować na wystawie w oryginale. Dzięki temu praktycznie nie ma luk i niejasności w opowieści, historia jest pełna, klarowna i bezsprzecznie zapada w pamięć. Ta wystawa to kanon, który powinien obowiązywać we wszystkich instytucjach, mających ambicję stać się muzeami żywymi, przyjaznymi dla ludzi, a nie pokrytym kurzem, niedostępnym i ciężkim do strawienia lamusem.
projekcja filmu
stopniowo rozświetlające się gabloty
takie skarby
i takie
reniferki

wtorek, 17 czerwca 2014

Wartownia nr 1 - Westerplatte

Nie odkryję Ameryki, jeżeli napiszę, że do miejsc, w których wszyscy świetnie się czuliśmy będziemy często powracać. Takie właśnie jest Westerplatte, z tym całym dramatycznym ładunkiem wydarzeń września 1939, ale też z powoli odradzającym się urokiem dawnego kąpieliska, kąpieliska dla wszystkich, którzy zmęczeni natarczywością atrakcji słynnych kurortów pragną odpocząć delektując się mieszanką historii, wspaniałych obrazów i szumem morskich fal gładzących niewielką plażę.

Westerplatte w niewielkim już stopniu przypomina to z września 1939 czy wcześniejszy kurort z cesarskim molo, łazienkami, domem zdrojowym, willami, pensjonatami i całą infrastrukturą niezbędną kuracjuszom. Większość obiektów, które dziś oglądają turyści czy oficjalne delegacje podczas uroczystości państwowych, z kopcem na którym stanął Pomnik Obrońców Wybrzeża na czele, zniszczonymi już w czasach PRL koszarami czy przesuniętą Wartownią nr 1, to fikcja, kreacja na potrzeby propagandy tamtego systemu. Jednakże niezaprzeczalny jest czar tego miejsca, które można przemierzać pieszo lub rowerem poprzez zadrzewioną aleję bądź bulwarem nad samym brzegiem morza. Jeżeli dodać do tego słoneczną pogodę w leniwą niedzielę - Westerplatte staje się wspaniałym przepisem na rekreację z nutką historii w tle.

morze



"będziemy grzać się w ciepłe dni na rajskich wrzosowiskach..."
koszary - zniszczenia wcale nie wojenne
Zachodnia Płyta posiada też najmniejsze znane kunie w okolicy muzeum, które stanowi oddział Muzeum Historycznego Miasta Gdańska - Wartownię nr 1 (tę przesuniętą). Placówka ta w zeszłym roku przeszła gruntowną konserwację i zyskała nową ekspozycję prezentującą pamiątki po dawnej Wojskowej Składnicy Tranzytowej i jej obrońcach.
W gablotach dominuje uzbrojenie, czemu trudno się specjalnie dziwić. Jest też kurtka mundurowa i szabla majora Henryka Sucharskiego, makieta pancernika szkolnego Schleswig-Holstein oraz różne artefakty związane z bytnością w tym miejscu żołnierzy.

wnętrze wartowni
makieta pancernika
W całkiem skuteczny sposób na gości wpływa też wydzielona przestrzeń z zaaranżowanym fragmentem dawnej wartowni - krzesłem i stolikami, na których znalazły się radio, radiostacja, elementy uzbrojenia i sprzętu, ale nader wszystko rozrzucone chaotycznie na ziemi skrwawione bandaże przemieszane z łuskami pocisków. Co prawda te bandaże wywołały w kunie skojarzenie z wyprutym i mocno podsuszonym jelitem cienkim, ale kuna po prostu tak ma i nic się z tym nie zrobi.


zaaranżowane pomieszczenie wartowni nr 1
Całość jest niezwykle surowa i szorstka, trudno tu o jakieś większe estetyczne bodźce, aczkolwiek mimo małych pomieszczeń - ekspozycja została dobrze zaaranżowana i klarownie przekazuje zaplanowaną opowieść. W takim miejscu nie potrzeba zbyt wielu fajerwerków - ono i tak przemawia zarówno do dorosłych, jak i do dzieci. Testerowi w każdym razie się podobało, zwłaszcza, że otrzymał do ręki broń, którą mógł sobie dokładnie obejrzeć, a następnie dumnie pozować do zdjęcia. Reszta z nas też chyba była zadowolona.

Urzekła mnie liczba tego, co zwie się popularnie multimediami w muzeach - taka mała wystawa mogła sobie pozwolić na więcej, niż tegoroczny hit muzealny prezentowany w Ratuszu Głównego Miasta (dla przypomnienia o Staszku Leszczyńskim). Można? A właśnie, że można. Najfajniejszą zabawką była możliwość nawigowania sobie po niższej kondygnacji i oglądania efektów swojej eksploracji na dużym monitorze. Każde z nas w ten sposób odbyło wędrówkę po "podziemiach" Wartowni nr 1. Inny ekran prezentował życiorysy bohaterów tej wystawy - i takie rozwiązania w miejsce całego lasu plansz winno się stosować. Dlatego też tej ekspozycji daję porządnego plusa i obiecuję, że jeszcze tu nie raz wrócę.

pomnik widziany z zupełnie innej strony

poniedziałek, 16 czerwca 2014

Gusła i zabobony w słusznej sprawie - Węsiory

Tej soboty dane nam było sprawdzić, w którym miejscu przebiega wyprawowy limes wytrzymałości kuniej, smoczej i testerowej. Po pierwsze, można było się całkiem przyzwoicie wyspać i leniwie wysnuć po domowych pieleszach, bo wyjechaliśmy  dopiero ok. 11, a i tak udało nam się przejechać ponad 200 km, zaliczając kilka świetnych miejsc i wracając do domowego zacisza przed zmrokiem w nie najgorszej jeszcze formie. Po środkowe - pozwoliło to opracować metody planowania takich wypadów w przyszłości - a pomysły na kolejne "kółka 200 km" kiełkują w kuniej głowie intensywnie. Po ostatnie - kuna z całego towarzystwa jest najbardziej nienasycona - zapomina o jedzeniu, piciu (raz tylko miała potrzebę bliskiego spotkania z kofeiną), zmęczeniu, porze dnia i innych takich... Wniosek jest jeden - kuna musi się pilnować, aby nie stracić z oczu kondycji testera i smoka - inaczej kiedyś się ta dwójka zbuntuje i więcej z kuną nigdzie się nie wybiorą. Dosyć jednak pisaniny o sprawach pobocznych - miało być bowiem o gusłach i zabobonach.

Otóż tym razem postanowiliśmy zobaczyć rezerwat archeologiczny w Węsiorach, który szumnie zwany jest polskim Stonehenge (dzielnie co prawda rywalizując o to miano z innym polskim Stonehenge, czyli Odrami) . Szczegółową historię kamiennych kręgów i kurhanów, związanych z tzw. kulturą wielbarską można sobie wywikipediować, przegooglować bądź wyeksploatować w tradycyjny, biblioteczny sposób. Moją ambicją nie jest produkcja w tym miejscu naukowych czy popularnonaukowych tekstów, a jedynie subiektywne relacjonowanie tego, co kunę w danym miejscu urzekło bądź ugryzło.

mapa rezerwatu
widok z chramu na krąg strażnika
W każdym razie megality przypisuje się Gotom, którzy siedzieli sobie na północ od Bałtyku do czasu, kiedy uznali, że fajnie byłoby posiedzieć dla odmiany na południu. I tak gdzieś ok. I wieku n.e. wpakowali się na 3 statki i wylądowali w Gothiscandze, czyli na terenach obecnie penetrowanych przez kunę. W sumie to przypłynęli na dwóch statkach, trzeci bowiem, wypełniony wg Jordanesa "opieszałymi z charakteru i ociężałymi w ruchach" Gepidami, dobił do brzegu nieco później. Zdaje się, że Gotom i spóźnialskim Gepidom całkiem przyjemnie się tu mieszkało i gdyby nie Hunowie, którzy posiedli dar skutecznego promowania wśród ludów wędrówek, pewnie jeszcze dziś można by było spotkać jakiegoś Gota i dokładnie odpytać, na cóż im były te kamienne kręgi (no bo kurhany, to raczej wiadomo).

Goci nie pozostawili żadnych wskazówek, do czego to cudo im  służyło, co stało się zaczątkiem namnażania różnych czasem prawdopodobnych, a czasami dziwacznych hipotez, z ufoludkami i demonami na czele. Można więc poczytać sobie o miejscach świętych, rytualnych, wiecowych, sądowych, grzebalnych (tak, kręgi uważane były za specyficzny rodzaj pochówków) i oczywiście magiczno-kosmicznych. A jakie opowieści krążyły i nadal krążą drogą ustną, strach pomyśleć. Paradoksalnie jednak możliwe, że ten strach ocalił unikatowe miejsce przed zniszczeniem poprzez pozyskiwanie surowca do nowych inwestycji budowlanych w okolicy czy zwyczajnej, bezsensownej dewastacji.

fragmenty kręgów
kurhany

Dowodem na to, że mrożące krew w żyłach historyjki wciąż chyba jeszcze działają, są poprzyczepiane do drzew ostrzeżenia przed naruszaniem kamiennych kręgów, poprzez zabieranie stamtąd czegokolwiek na pamiątkę. Świadectwem na działanie pradawnej klątwy ma być los  nieszczęsnej kobieciny, która zagarnęła do torebki kamyczek (mniemam, że jeden z kamieni tworzących krąg nie zmieściłby się do damskiej torebki), wywołując przez to nie tylko różne schorzenia i wypadki ze stłuczonym w zlewie kubkiem na czele, ale i śmierć w płomieniach dwóch bogu ducha winnych sąsiadów oraz nawiedzenia własnego domu przez najprawdziwsze krasnale.

żółta karta z ostrzeżeniem przed klątwą

Skromnym, kunim zdaniem - każdy sposób jest dobry, jeżeli jest skutecznie użyty w słusznej sprawie. Dlaczego tradycyjnej edukacji nie wspomagać taką makabryczno-groteskową promocją? Przesądy i gusła nadal cieszą się doskonałym zdrowiem w naszym arcynowoczesnym i postępowym społeczeństwie, a w Węsiorach nie jedną zapewne rączkę powstrzymały przed kradzieżą czy zniszczeniem. Dzięki temu możemy się cieszyć "magią" tego pięknego miejsca i w wolnych chwilach ładować nasze wyeksploatowane codziennością akumulatory.

kurhan przy kręgu spotkań

piątek, 6 czerwca 2014

Żołnierska dola - Muzeum II wojny światowej w zamku

W tym sezonie wystawiennictwo w Muzeum Zamkowym jeszcze nie przebudziło się ze snu zimowego i nic nie zwiastuje w najbliższym czasie jakiejś znaczącej zmiany w tej dziedzinie. Trudno bowiem za wielkie wydarzenie muzealne uznać wykładanie w gablotach, w kilkutygodniowych odstępach, najnowszych zakupionych i podarowanych zabytków, przy czym termin "najnowszy" należy szeroko rozumieć jako nabyty w latach 2005-2014.

Nie dziwi więc fakt, że każda gościnna objazdowa prezentacja ma szansę w krzyżackich murach zaistnieć jako ważny i atrakcyjny muzealny event (osobiście nie znoszę tego słowa, jednak do takiej sytuacji pasuje ono idealnie). O taki właśnie event postarało się ostatnio Muzeum II wojny światowej, przywożąc do Malborka wystawę zatytułowaną "Żołnierska dola. Życie codzienne żołnierzy w czasie II wojny światowej".

Żołnierska dola w tzw. sali koncertowej w Muzeum Zamkowym w Malborku
Ekspozycja ma charakter wędrowny, co wymusza rezygnację z pewnych elementów, niezbędnych przy stałych lub czasowych tego typu realizacjach na rzecz elastycznego, wręcz uniwersalnego dopasowania się do miejsca, w którym jest pokazywana. I to faktycznie Muzeum II wojny wypracowało znakomicie. Kompozycja pozornie jest bardzo prosta - oś wystawy stanowi 7 gablot z wyeksponowanym regulaminowym pełnym umundurowaniem formacji walczących na frontach II wojny. Można więc obejrzeć mundur wraz z wyposażeniem i uzbrojeniem żołnierza polskiego, niemieckiego, sowieckiego, amerykańskiego, a nawet japońskiego.

Krasnoarmista 
Po bokach natomiast, w gablotach umieszczono przedmioty niemal żywcem wyjęte z żołnierskich kieszeni i plecaków. Trudno je wszystkie wymienić jednym tchem, trudno nawet jakoś bliżej pogrupować, gdyż obok siebie leżą i akcesoria do utrzymania higieny, i materiały opatrunkowe, i menażki wraz z niezbędnikami, a także aparaty fotograficzne, instrumenty muzyczne, karty i kości do gry, podręczne słowniki i rozmówki, zdjęcia, papierosy i wiele, wiele innych zabytków. Nadaje to jednak ekspozycji autentycznego charakteru i staje się przyczynkiem do rozważań, kim prywatnie byli ludzie, którym los wyznaczył główną rolę w tym wojennym dramacie, jakie mieli zainteresowania, jak o siebie dbali, jakie rozrywki preferowali itd.

przykładowe wyposażenie żołnierza

niezbędne i zbędne drobiazgi
Na koniec dwa słowa o wizualnej stronie wystawy. Zestawienie jej w regotyzowanej sali zamku krzyżackiego z pewnością zrobi spore wrażenie, aczkolwiek ekspozycja jest tak zaprojektowana, że przemawiałaby niemal w każdym wnętrzu, a nawet, jak sądzę, i w plenerze. Sama w sobie stanowi pewną skończoną, zamkniętą między nowoczesnymi blokami tablic i gablot, przestrzeń, która ułatwia skupienie uwagi widza na prezentowanych treściach. Treściach tak ułożonych, aby nie było wątpliwości, niedomówień - w tej wystawie wiadomo, o co autorom chodziło i co - a właściwie KTO - jest tematem tej prezentacji.

widoczna prążkowana faktura


Do konstrukcji tych "bloków zamykających przestrzeń" użyto tworzyw sztucznych o interesującej, prążkowanej fakturze, które kunie przypadły wielce do gustu - widać, że można sięgać nie tylko po pomalowane płyty pilśniowe, gipsowe, szkło czy gładkie pleksi. W zamkowym wnętrzu ta aranżacja dodatkowo zyskuje na znaczeniu przez kontekst tego miejsca - tak strasznie doświadczonego w początku 1945 roku. Liczę na to, że przypadnie ona do gustu turystom i cieszyć się będzie zainteresowaniem.

światełko w mroku 
GARŚĆ INFORMACJI:

Muzeum Zamkowe w Malborku
ul. Starościńska 1
82-200 Malbork
tel. (0-55) 647-08-02 

Muzeum jest czynne cały rok, od poniedziałku do niedzieli (w poniedziałki udostępnione są jedynie tereny zamkowe, wstępu do pomieszczeń), w godzinach 8:30 - 20:00 (poza sezonem 9:30-16:00).

Wystawa czasowa trwa do 19 września 2014 r.

Ceny biletów indywidualnych:
normalny: 39,50 zł
ulgowy: 29,50 zł
rodzinny: 98,50 zł (3 os.), 128,- zł (4 os.), 157,50 zł (5 os.)

Inne:
Czas zwiedzania: 15 min (wystawa), 3,5 h cały zamek
Parking: jest kilka, płatne
Toaleta: jest, bezpłatna
Gastronomia: jest
Pamiątki, jest sklep muzealny i dużo punktów w zamku oraz dookoła zamku
Atrakcje dla dzieci (0-10 pkt.): 1 do 3 - wystawa raczej nie jest przeznaczona dla dzieci, chyba, że te interesują się wojskowością

środa, 4 czerwca 2014

Szpital Świętego Ducha - Frombork

Lubię Frombork za jego wyjątkowy urok, który zawdzięcza pewnie położeniu na "krańcach świata". W tym niesamowitym miejscu, w jakiś niezwykły sposób czas  leniwie zwolnił, pozwalając prawdziwie odczuć atmosferę i pruskiego miasteczka, i przaśnego PRL-u w jednym. Za to nie ma agresywnie atakującej na każdym kroku "komerchy" (przynajmniej na pierwszy rzut oka), która jest wszechobecna niemal w każdym nadmorskim kurorcie. Jeżeli doda się do tego przebogaty gotyk katedry, przy której inne pomorskie zabytki z wieków średnich wypadają niczym ubogie, szpetne siostry - staje się to miejsce wymarzone na kunią wyprawę.

Tym razem, po obejściu Wzgórza Katedralnego, zboczyliśmy do leżącego na uboczu dawnego szpitala Św. Ducha, w którym mieści się Muzeum Historii Medycyny. Ekspozycja jest dość skromna i pewnie można by przekazać odwiedzającym znacznie więcej posiadając odpowiednie środki. Zważywszy jednak na możliwości tego Muzeum, uważam że jest miejscem godnym uwagi, w którym warto spędzić trochę czasu.

nawa boczna z łóżkiem dla położnic po prawej
Ten niewielki kompleks dawniej mieścił w sobie kaplicę orientowaną na wschód i tzw. gotycki dom zachodni mieszczący szpital-przytułek. Z czasem zyskał bardziej złożony podział na trzy izby: dwie dla ubogich i jedna dla chorych, jak również łaźnię, kuchnię, refektarz oraz niewielką izbę mieszkalną. Współcześnie Muzeum posiada układ trójnawowy ze zwieńczeniem kaplicy w formie absydy.

kaplica św. Anny 
W nawach bocznych wyeksponowano artefakty stanowiące główny profil tego Muzeum, czyli narzędzia i sprzęty niezbędne w pracy każdego medyka, starodruki poświęcone m.in. anatomii, zielarstwu, farmacji, naczynia i różne akcesoria służące sporządzaniu pomocnych w kuracji mikstur, a także dydaktyczne pomoce naukowe, nieodzowne w procesie kształcenia przyszłych lekarzy.

Smaku ekspozycji dodają autentyczne ceglane wnętrza dawnego szpitala (XV/XVIII w.), z ich charakterystycznym zapachem, jak również klimatycznie przyciemnione światło . Wspaniale także dzięki umiejętnej grze światłem wyeksponowano pozostałości pieców łaziebnych opartych na systemie hypocaustum.

pozostałość po piecu łaziebnym

Najwięcej uwagi jednak przyciąga dawna kaplica p.w. św. Anny zdobiona XV-wiecznymi polichromiami przedstawiającymi Sąd Ostateczny, aczkolwiek ostatnie badania uczonych z UMK w Toruniu przesuwają datę powstania malowideł na pocz. XVI w, tj. na okres przybycia do Fromborka Mikołaja Kopernika. I chociaż laik z pewnością weźmie polichromie za nieudolne bohomazy samozwańczego, lokalnego artysty, to naprawdę warto się przy nich na dłużej zatrzymać, tak jak to uczynili smok z testerem, którzy dopatrzyli się i diabła z taczką, i dowodów na bytność we Fromborku pozaziemskich form życia.

diabeł z grzesznikiem na taczce

przybysz z kosmosu
Nastrój kaplicy wzmocniony został zabytkami sztuki sakralnej, w tym przede wszystkim przykładami dawnej snycerki, co sprawia, że wnętrze Muzeum niesie nam ciekawą i złożoną w logiczną całość opowieść. Największą jednak niespodzianką było odkrycie terenu dawnego cmentarza przy szpitalu zaadaptowanego na wspaniale utrzymane herbarium, w którym tester mógł i pobrykać, i powąchać, a nawet podwędzić co ciekawiej pachnące zioła. A rośnie tam bez przesady wszystko (93 gatunki roślin), co niezbędne i w szpitalu, i w kuchni, a nawet w laboratorium truciciela (w razie czego wiem, gdzie się udać po świeży tojad).

herbarium
Muzeum Historii Medycyny to udany projekt, do którego zapewne jeszcze nie raz się wybierzemy. Pewnie, że można sobie krytykować brak multimediów, klasyczny sposób ekspozycji oparty na gablotach, szczupłą jeszcze kolekcję zabytków, lecz na tle wielu bogatszych, bardziej znanych i tłumnie odwiedzanych muzeów ta maleńka instytucja wyróżnia się świetnym i porządnie zrealizowanym pomysłem na siebie, a także ciężką i systematyczną, jak uprawa ogrodu, pracą.


GARŚĆ INFORMACJI:

Muzeum Mikołaja Kopernika we Fromborku
Szpital Św. Ducha
ul. Stara 1
14-530 Frombork 
tel. (0-55) 243-72-18

Muzeum można zwiedzać cały rok, od wtorku do niedzieli w godz. 9:30 - 17:00 (w sezonie)

Ceny biletów indywidualnych:
normalny: 6 zł
ulgowy: 3 zł
brak w ofercie biletów rodzinnych
w piątki wstęp bezpłatny na wystawy stałe

Inne:
Czas zwiedzania: ok. 0,5 h
Parking: brak, można parkować bezpłatnie na ulicy przed Szpitalem
Toaleta: brak danych
Gastronomia: brak w obiekcie (w pobliżu są punkty gastronomiczne)
Pamiątki: sklep muzealny + punkty w okolicy
Atrakcje dla dzieci (0-10 pkt.): max. 4 pkt. (interesujące są modele ludzkie z wyszczególnionymi organami, herbarium w którym dziecko może swobodnie biegać - generalnie jednak muzeum nie przewidziano atrakcji dla dzieci).

poniedziałek, 2 czerwca 2014

Stanisław Leszczyński w MHMG

Tej soboty z trudem, bo z trudem, ale udało się nam wykroić trochę czasu na wizytę w Ratuszu Głównego Miasta. Celem była oczywiście świeżuteńka wystawa, o której ostatnimi czasy było gwarno, zarówno w mediach, jak i w muzealnych kuluarach, o wiele wyjaśniającym tytule: "Król Stanisław Leszczyński w Gdańsku 1733-1734".

Dobór tematu trzeba przyznać - znakomity. Ten kawałek historii jest dla większości dość mało znany i tym samym jeszcze nie tak bardzo wyeksploatowany, jak np. jakieś tam "Napoleony w Gdańsku" czy "Niezłomni Polacy we wrogim sobie Gdańsku". Opowieść o Leszczyńskim i tym wszystkim, co się w jego czasach działo, spokojnie mogłaby posłużyć jako wyśmienity materiał na kinowy hit, księgarniany wielotomowy bestseller, a nawet na grę komputerową. Wyłuskać z tego bogactwa dobry "surowiec" na wystawę nie było rzeczą prostą i uważam, że to się autorowi(om) scenariusza udało.

Tak więc uzbrojona w testera i smoka, a także w całkiem sporą garść informacji z oficjalnych i mniej oficjalnych, aczkolwiek wiarygodnych źródeł, wkroczyłam, aby się zmierzyć z tegorocznym największym wystawienniczym przedsięwzięciem Muzeum Historycznego Miasta Gdańska. Już na wewnętrznym dziedzińcu miał powitać nas duch pola walki, "z uczuciem grozy, słyszalnym echem bitwy, zapachem prochu" [pożyczone z oficjalnej strony MHMG]. No może i na szczęście, ale nic takiego nam jednak nie towarzyszyło - ot trzy manekiny w mundurach, trochę słomianego bałaganu i flinta porzucona przez któregoś z rekonstruktorów, która jak stwierdził smok - nie do końca wpisuje się w temat, ale cóż... W każdym razie piszący oficjalny tekst trochę przesadził z tym całym klimatem grozy, a ja miałam wrażenie, że ta pierwsza część ekspozycji pozostała przez przypadek nieuprzątnięta po poprzedniej czasowej  wystawie o "napoleońskim Gdańsku".

Następnie wpadliśmy do sali poświęconej wizerunkom i jeszcze raz wizerunkom. Był i Staś Leszczyński i August II, i Karol XII, i Jabłonowski (Jan Stanisław, który po detronizacji Sasa przez chwilę był nawet wysuwany na tron Rzeplitej) i wielu innych. Malarstwo portretowe plus ryciny, jedna obok drugiej, do tego w niewielkiej sali, która sprawia wrażenie korytarza niestety mnie osobiście męczy. Jest to klasyczny przykład na "zmasowanie obiektów płaskich", które właściwie już po chwili przegląda się pobieżnie, bez jakiejś szczególnej refleksji. Zachowanie testera, który błyskawicznie zaczął marudzić i gorączkowo rozglądać się za jakimś miejscem do siedzenia tylko potwierdziło moje odczucia. Żeby jednak nie pozostać wrednym, kunim malkontentem dodam, że przeanalizowałam etykietarz i chylę czoła przed solidnym wyczyszczeniem najznamienitszych Gabinetów Rycin i Kolekcji Malarstwa z artefaktów. Każda licząca się w kraju instytucja użyczyła na tę wystawę swoje skarby. Największą niespodzianką jest dla mnie Kozłówka (dawna rezydencja Zamoyskich, obecnie Muzeum), które dotąd kojarzyło mi się niemal wyłącznie z Centralną Składnicą Kafli. Mam mocne postanowienie wiercenia dziury w brzuchu smoka tak długo, aż nas tam zabierze na muzealne łowy.

sala 1: wizerunki, wizerunki, wizerunki....
Dalej robiło się trochę ciekawiej... pojawiły się artefakty trójwymiarowe, do tego błyszczące (kocioł artyleryjski, mogący pomieścić 600 kg bigosu - znów zapożyczone z oficjalnej strony MHMG), co kunę mocno ożywiło, a ponad to ryciny zostały wzbogacone, i to znacząco, przez zawsze interesujące zabytki kartografii. Zastanawiam się, jak to jest, że przy pochyleniu się nad taką mapą czas w jakiś magiczny sposób staje w miejscu. No w każdym razie nie można się od dawnych map oderwać, chyba że siłą przez domagającego się uwagi testera. Na szczęście tester zajął się zabawą ekranem dotykowym zawierającym prezentację multimedialną. Niestety wbrew zapowiedziom wyczytanym na stronie MHMG, takich elementów uzupełniających wystawę było zbyt mało (całej zauważonej multimedialnej interaktywności - sztuk dwie - druga to podświetlana reprodukcja Oblężenia Gdańska w 1734 roku, obrazu z Muzeum Okręgowego w Toruniu). Szkoda, ponieważ przy pomocy tego kanału można uzupełnić wszystkie te treści, których nie da się opowiedzieć używając jedynie artefaktów.

sala 2: multimedia
sala 2: kocioł artyleryjski z herbem Sasów
Z każdym pomieszczeniem wystawa stawała się coraz ciekawsza, głównie przez wzbogacenie zabytków ikonograficznych militariami i modelami okrętów oraz "drobnicy" związanej z szeroko rozumianym życiem codziennym w 1. połowie XVIII wieku. Obiektów pokazano rzeczywiście dużo (łącznie ok. 300), ale rozmieszczono je bardzo umiejętnie (brawa dla autorów koncepcji plastycznej), wywołując odczucie nasycenia, ale nie przesady (poza pierwszą salą). Aranżacja faktycznie pozwalała skupić się na wybranym przedmiocie, bez zbędnego rozproszenia, a sprawdzony już na wielu wystawach szkarłat i tu doskonale uszlachetnił odbiór prezentowanych treści.

sala 3
sala 4
Na sam koniec otrzymaliśmy prawdziwy deser, w okrągłej, niczym pyszny tort formie - mogę śmiało powiedzieć, że kuna znalazła dokładnie to, czego szukała i wprawiło ją to w szczery zachwyt. Ekspozycja wzorcowa, przenosząca gościa w pałacowy świat, pełen lekkości, subtelności i piękna. Obiekty wkomponowano z takim smakiem i wyczuciem, jakby zostały stworzone na tę wystawę, a nie odwrotnie. I w każdym miejscu czuć ducha teścia Ludwika XV, nie pechowego króla Rzeczypospolitej, lecz księcia Lotaryngii - władcy wcielającego w życie idee rodzącego się Oświecenia. Złożyło się na to i prezentowane malarstwo ukazujące głównie rodzinę Leszczyńskiego, przedmioty przez niego używane, zaaranżowany gabinet i wspaniale wyeksponowane siodło wraz z kapą. Ta ostatnia część wystawy faktycznie przesłania wszystkie jej różne niedociągnięcia, bo przecież nie istnieją wystawy idealne, natomiast liczą się wrażenia, jakie po nich pozostają.

ostatnia sala
Generalnie wystawę można śmiało polecać, pasjonująca historia ubrana w bogaty zestaw eksponatów, bardzo ładnie zaaranżowana, aczkolwiek ta "uroda" rozwija się stopniowo. Warty podkreślenia jest też sposób ukazania numizmatów i medali - pionowo, a nie leżących smutno w poziomych gablotach. Natomiast odradzam zabierania testerów, zwłaszcza tych najmłodszych. Autorzy scenariusza nie przewidzieli dla nich żadnego elementu, który mógłby ich zainteresować, a szkoda bo gdyby maluch miał do dyspozycji chociażby puzzle lub klocki, z których mógłby złożyć wizerunek króla Sasa bądź Lasa - z pewnością i sam byłby zadowolony, i rodzicom pozwoliłby na pełniejsze delektowanie się wystawą. Doprawdy szkoda, że wciąż istnieje w muzeach jakiś opór przed zagospodarowaniem tego najmłodszego, indywidualnego turysty.

GARŚĆ INFORMACJI:

Muzeum Historyczne Miasta Gdańska
Ratusz Głównego Miasta
ul. Długa 46/47
80-831 Gdańsk
tel. (0-58) 767-91-00

Muzeum można zwiedzać cały rok, od poniedziałku do niedzieli w godz.
poniedziałek 9:00 - 13:00
wtorek - czwartek 9:00 - 16:00
piątek - sobota 9:00 - 18:00
niedziela 10:00 - 16:00

Ceny biletów indywidualnych:
normalny: 12 zł
ulgowy: 6 zł
szkolny: 1 zł
bilet rodzinny: 20 zł (do ośmiu osób, w tym dwoje dorosłych)

Inne:
Czas zwiedzania wystawy: ok. 0,5 - 1,5 h
Parking: brak muzealnego, można szukać miejsca płatnego na Głównym Mieście (bardzo trudne zadanie)
Toaleta: jest - bezpłatna
Gastronomia: jest w Ratuszu + dużo puktów w pobliżu
Pamiątki: sklep muzealny + dużo punktów w pobliżu
Atrakcje dla dzieci (0-10 pkt.): max. 2 pkt. (dwa urządzenia multimedialne, manekiny żołnierzy, miniatury statków - generalnie wystawa nie uwzględnia najmłodszych gości)