Długi czerwcowy weekend, mimo bardzo kapryśnej aury, udało się przeznaczyć na realizację wielkiego kuniego marzenia - peregrynacji szlakiem romańskich skarbów Wielkopolski, zwanym umownie szklakiem piastowskim. Plan był bardzo napięty, upstrzony różnymi modyfikacjami i przygodami, jednakże w sporej mierze udało się go zrealizować. Na potrzeby bloga relacje zostaną przetasowane zgodnie z zasadą, że co nas najmocniej wstrząsnęło, to pójdzie na pierwszy ogień.
Gniezno - do niedawna kolebka państwowości polskiej, podręcznikowa pierwsza stolica Polski - dziś zaś wiemy o niej tyle, że nic pewnego nie wiemy. Giecz, Poznań, Ostrów Lednicki, Gniezno - raczej nie jest możliwe jednoznaczne rozstrzygnięcie, któremu ośrodkowi należy się palma pierwszeństwa, gdyż nowe badania przynoszą rewelacje komplikujące do granic możliwości wszelkie dotychczasowe ustalenia. Nawet sprawa relikwii św. Wojciecha jest beznadziejnie pogmatwana, gdyż takowe znajdują się i w Gnieźnie, i w Pradze - bo jak wiadomo Brzetysław najechał Wielkopolskę i relikwie pozwoliły się zabrać (gdy relikwie nie chcą być ruszane, to żadna siła ich nie jest w stanie przenieść - weźmy sobie takiego św. Floriana, a dokładniej jego ziemskie szczątki, które uparły się pozostać za murem Krakowa i już ich nikt stamtąd nie mógł ruszyć). Ale część relikwii ex biskupa praskiego została ukryta w osobnych relikwiarzach i cudownie po latach pozwalała się odnaleźć, jak przykładowo w 1127 r. wojciechowa głowa, której po ośmiu wiekach znudziło się rezydowanie w katedrze gnieźnieńskiej i chcąc zapewne posmakować nowych przygód - pozwoliła się w 1923 r. ukraść. Jeśli dorzucimy jeszcze hojnie rozparcelowane kostki to tu, to tam i potem zwracane (patrz w 1928 r. Pius XI zwraca do Gniezna fragment świętej wojciechowej łapki podarowanej papieżowi jeszcze przez Chrobrego), to wychodzi z tego istne mediewistyczne pandemonium.
 |
relikwie św. Wojciecha |
Gniezno przywitało nas bardzo miło - parking przy archikatedrze - płatny "co łaska", droga do archikatedry - na skróty przez całkiem ładne i dobrze utrzymane ogrody, należące zapewne do kurii. Atrakcję tych ogrodów stanowił paw, który autentycznie wcielił się w rolę gospodarza, nie stroniąc od demonstrowania swojej pozycji arcybiskupiego namiestnika. Smok wycelował w pawia obiektyw i ustrzelił przy pełnej aprobacie pawia kilka świetnych ujęć, natomiast kunie udało się pogłaskać gospodarza po imponującym ogonie. Niestety ten akt dziejowy przekonał testera do konieczności naśladownictwa własnej, nieco lekkomyślnej matki poprzez pogoń za nieszczęsnym ptakiem, który stanął przed dylematem: atakować? uciekać? zejść na zawał? Testera trzeba było nieco ukrócić, co się nawet udało i wyruszyć do celu - czyli archikatedry.
 |
namiestnik arcybiskupa |
Archikatedra jak to archikatedra - świetnie utrzymana, spora, miejscami pewnie i ładna, z baldachimem (taki Mini-Bernini) nad relikwiami i sarkofagiem w centrum oraz wianuszkiem kaplic wypełnionych epitafiami, ołtarzami i barokowymi detalikami dookoła. Ze smokiem już od dawna należymy do jawnych przeciwników barokizowania wnętrz (że nie wspomnę o zewnętrznych fasadach) i drażni nas rozbujana do granic wytrzymałości monumentalność łamiąca harmonię (zwłaszcza smok ma obsesję na punkcie harmonii), natłok dziwacznych układów ornamentalnych, które zamiast uniesienia wywołują w nas odczucia przytłoczenia i najchętniej oczyścilibyśmy ten cały sztuczny cyrk odsłaniając dawne, szlachetne formy. W każdym razie kuna nie poczuła nic szczególnego w archikatedrze, żadnego ducha pierwszych Piastów, echa dawnych koronacji czy cudów czynionych przez relikwie św. Wojciecha. Są miejsca, które emanują powagą i dostojeństwem, są miejsca charyzmatyczne, wręcz magiczne - niestety to do nich w kunim mniemaniu nie należy.
 |
wnętrze archikatedry z Mini-Bernini |
Kuna uznała więc, że honor tego miejsca zostanie ocalony przez zejście do podziemi, w których przemówią relikty świątyń romańskiej, przedromańskiej oraz prawdopodobne pogańskie palenisko kultowe z VIII w. Pognała toteż do kasy biletowej i tam przeżyła szok - niezbyt przyjemna w obejściu pani w okienku lakonicznie poinformowała, że na razie nie ma przewodników, więc trzeba poczekać (nie wiadomo jak długo), bez przewodnika absolutnie się nie da, a ceny kształtują się następująco: 20 zł - Drzwi Gnieźnieńskie, 25 zł - podziemia. Kuna była wzburzona do granic możliwości, smokowi kłęby dymu o mały włos nie buchnęły z nozdrzy i tylko tester wykazał daleko idącą obojętność - z tego wzburzenia już więcej pytań o zniżki dla pociech czy muzealnych kun nie dało się wykrztusić. No bo jak to? Wejście do małej, zamkniętej na kłódkę kruchty na 5 góra 10 min. ma kosztować 20 zł? Jak można odebrać ludziom ten unikatowy zabytek romańskiej sztuki odlewniczej, zamykając go na kłódkę i dojąc niczym krowę-holenderkę? Przecież to nie jest własność prywatna, kupiona gdzieś za własne ciężko zapracowane oszczędności. To dobro nas wszystkich i powinno być dostępne dla wszystkich. Zresztą jeszcze do niedawna tak było. Rozumiem zabezpieczenia przed idiotami, wandalami, złodziejami - tych nie brakuje i archikatedra nie raz padała ich ofiarą. Rozumiem, że trzeba strzec, poddawać konserwacji, postawić żywy dozór bądź monitoring. Ale taki wysoki haracz przy stałym i gęstym dopływie turystów i pielgrzymów za zdjęcie durnej kłódki? Nie, tak się zwyczajnie po ludzku nie godzi.
Kuna odeszła od kasy, nie z braku środków, ale dla zasady. Opłata pobierana za dodatkowo udostępniane miejsca w katedrze wawelskiej, czyli Dzwon Zygmunta, Groby Królewskie, kaplice: Królowej Zofii, Świętokrzyska, Potockich oraz zwiedzanie Muzeum Katedralnego wynosi 12 zł. Tak zostało zapisane w regulaminie, jak jest w praktyce - kuna postara się to jeszcze na własnej skórze sprawdzić.
 |
widok na archikatedrę z rynku gnieźnieńskiego |
|
Po niesmaku archikatedralnym postanowiliśmy dać sobie szansę i odszukać Muzeum Początków Państwa Polskiego, które okazało się jednym z najlepiej ukrytych muzeów w Polsce. Monumentalny budynek przywodzący skojarzenia z czasami, kiedy hucznie fetowano tysiąclecie państwa, wtopiony był w kompleks filii Uniwersytetu Adama Mickiewicza, co sprawiło, że mieliśmy nieco problemów z odszukaniem naszego celu. Ostatecznie jednak trafiliśmy do przestronnego holu, wypełnionego dioramami historycznych ośrodków piastowskich. Ponieważ cała nasza trójka uwielbia pochylać się i analizować te wszystkie maleńkie szczególiki zaklęte w miniaturowych rekonstrukcjach dawnych grodów, osad i kompleksów budowli, już na dzień dobry przyznaliśmy gościnnym murom Muzeum wielkiego plusa.
 |
gmach muzeum |
 |
gród gnieźnieński |
|
Pierwsza ekspozycja, przylegająca do wielkiego holu stanowiła relikt dawnego, minionego muzealnictwa - gabloty wypełnione zabytkami związanymi w jakiś bliższy lub dalszy sposób z Gnieznem. Militaria, trochę zabytków archeologicznych, odrobina przykładów rzemiosła - wszystko zostało zestawione w jednym miejscu bez jakiejś większej koncepcji, ale otoczenie wskazywało, że jest to rozwiązanie przejściowe, że tu cały czas trwają szeroko zakrojone prace nad modernizacją i stworzeniem muzeum na miarę XXI wieku. Kunę zachwyciły średniowieczne kafle piecowe z ich bogatym zdobnictwem, do tej pory przywykła bowiem do prostego, miskowego kaflarstwa z tego okresu. Co ciekawe, cały czas czuwała w pobliżu arcysympatyczna pani wyznaczona do opieki nad gośćmi. Nie była to osoba z dozoru wystaw, raczej przewodniczka, a najprawdopodobniej dyżurny pracownik merytoryczny. W każdym razie zostaliśmy uprzedzeni, że za chwilę zejdziemy na dolną kondygnację, na właściwą ekspozycję o początkach państwowości.
 |
część ekspozycji |
 |
i detale - tu średniowieczne kafle |
 |
topór katowski |
Po zejściu naszym oczom ukazał się długi, jasny i dość sterylny korytarz, prowadzący do trzech sal, na którego ścianie rozpięta została plansza ukazująca oś czasu władztwa dynastii Piastów, z oznaczeniem każdego panującego przedstawiciela rodu i przypisanymi najistotniejszymi wydarzeniami. Oś zrobiła na kunie wielkie wrażenie, poprzez przejrzystą wizualizację tego długiego i jakże intensywnego w zwrotne czy wręcz zawrotne momenty historii.
 |
oś czasu |
Po wkroczeniu do pierwszej sali otrzymaliśmy okulary i poproszono nas o zajęcie miejsc na designerskich kubikach tworzących po połączeniu jakby falę. Rozpoczęła się projekcja krótkiego, ale świetnie zrealizowanego filmu 3D przenoszącego widza w tamten okres i jego problemy. Tester został autentycznie zaczarowany i całkowicie dał się mimo swoich niespełna 5-ciu lat wciągnąć w narrację. Po projekcji stopniowo zaczęły rozświetlać się gabloty ukazujące artefakty ilustrujące opowieść. Cała nasza trójka znalazła się w siódmym, muzealniczym niebie. Takich wystaw łakniemy, tego właśnie szukamy - był to doskonały mariaż nowoczesnych technologii z zabytkami, w estetycznej i przemawiającej do wszystkich zmysłów oprawie.
Ten sam spektakl powtórzył się jeszcze dwukrotnie w dalszych salach - projekcja filmu 3d i po nim kolejno wyłaniające się z mroku gabloty. W ten sposób przedstawione zostały trzy obszerne i trudne zagadnienia: państwo, źródła i kultura, wsparte komentarzem autorytetów prof. Strzelczyka, prof. Kurnatowskiej i prof. Jarzewicza. Na szczególny szacunek zasługuje troska o jak najszerszy dostęp do informacji - wystawa została przygotowana w czterech wersjach językowych: polskiej, angielskiej, niemieckiej i francuskiej, jak również w języku miganym i Braille'a. Na uwagę zwracają też doskonale wykonane kopie tych obiektów, których z różnych przyczyn nie udało się zaprezentować na wystawie w oryginale. Dzięki temu praktycznie nie ma luk i niejasności w opowieści, historia jest pełna, klarowna i bezsprzecznie zapada w pamięć. Ta wystawa to kanon, który powinien obowiązywać we wszystkich instytucjach, mających ambicję stać się muzeami żywymi, przyjaznymi dla ludzi, a nie pokrytym kurzem, niedostępnym i ciężkim do strawienia lamusem.
 |
projekcja filmu |
 |
stopniowo rozświetlające się gabloty |
 |
takie skarby |
 |
i takie |
 |
reniferki |